Wszystkie prawa zastrzeżone. Wiersze nie mogą być wykorzystywane i powielane bez zgody autora.
(Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z późn. zm.)

niedziela, 4 maja 2014

GRYPA

Moją szkołę trzeba było przetrwać. Każdy miał na to inny sposób. W naszym liczącym 2,5 tysiąca mieszkańców miasteczku pomysłów na to, było co najmniej tyle, ilu mieszkańców.
Nienawidziłam tej szkoły, ale i nie mogłam bez niej żyć. Może dlatego, że droga do niej prowadziła pod górkę, przez rzekę, stawy i park, a to przypominało jako żywo znane z powieści fantasy wyprawy. Nie obywało się bez przygód po drodze. Każdy, kto przemierzał codziennie ten trakt mógłby napisać oddzielny rozdział takiej powieści a czytelnik odnalazłby tam wyprawy po smocze skarby poprzez podziemia, bagna i puszcze. Przystankiem na tej drodze był most na rzece. Nie raz zatrzymywałam się tam dla złapania oddechu i nie raz z tego mostu zawracałam jak z przygranicznej odprawy celnej. Z mostu trzeba było splunąć do wątpliwej czystości toni rzeczki, inaczej czekał cię pech. Więc pluli ci, co umieli to robić i ci, którzy tradycyjnie opluwali sobie brody. Spluwanie do Rudni mogłoby się stać miejscowym sportem, gdyby nie piłka nożna, a raczej jej wierni fani, którzy postanowili spluwać na kibiców drużyny przeciwnej zamiast do rzeczki.

Szkoła schowana była w parku. Żeby do niej dotrzeć wiosną, trzeba było kryć się przed atakiem gawronów z góry. Przypominało to powstańcze bieganiny między barykadami. Ataki z powietrza często trafiały w wyznaczony cel. Ranni przychodziliśmy ze spuszczonymi głowami do niewoli wydartych paznokciami ławek i tortur za małych na naszą wyobraźnię krzesełek. Ławki zapełniały się wtedy słownictwem, jakiego na próżno szukać było w słownikach. Pierwsze „poetyckie” zwroty określające ból życia i fizjologię naszych niedoskonałych jeszcze ciał, czerpaliśmy z tego ławkowego zdroju, żeby ugasić pragnienie i niedosyt pozostawiony po lekturach szkolnych.

Ciemne korytarze naszej "budy" kryły tęsknoty, pierwsze miłości i ataki zawsze uzasadnionej agresji. Nad tym wszystkim czuwała woźna. Ważniejsza od dyrektora i bardziej od niego poważana. Z pękiem kluczy od szatni, jak święty Piotr otwierała nam drogę do raju wolności po zajęciach. Zawsze wiedziała gdzie jest teraz Rafałek i kogo w toalecie zatrzasnęli bliźniacy. Podejrzewam, że miała wgląd do naszych dzienników, bo zawsze wiedziała, kogo pogonić do odpisywania lekcji na szkolnym parapecie. Woźna miała władzę, czasami dawała nam jej zakosztować pozwalając wcisnąć guzik w ścianie, który w niezwykły sposób dawał kontrolę nad upływającymi godzinami.

Szkoła była dla mnie jak grypa. Przechodziłam ją lekko, ale z powikłaniami. Lekarstwo na nią znalazłam w 5 klasie, zaklejając wszystkie szkolne gazetki własnoręcznie wykonanymi rysunkami. Nie było to lekarstwo dla mnie, leczyłam innych. Uzdrawiająca moc uśmiechu, który budziły moje rysunki szczególnie te w sali chemicznej, sprawiła, że poczułam jak wielką moc ma „sztuka”. Lekiem na moją osobistą chorobę stała się Janka. Nieduża pachnąca tytoniem nauczycielka od polskiego. Pamiętam jak pierwszy raz przyszła do naszej klasy i odkładając z namaszczeniem dziwną brązową księgę, radiowym głosem zapytała: „Lubicie poezję?” Wszystkie nosy sięgnęły blatów. Ja próbowałam odszyfrować, co to za księga czarowna spoczęła z taką czcią na belfrowskim biurku. Dostrzegła moje zainteresowanie. Z uśmiechem powiedziała: „Dobrze, że chociaż tak ciekawi.” Po dwóch latach musztrowania mnie gramatyką i wyłuskiwania spod skorupy tego, co najlepsze, Janeczka wystawiła mnie, jako swój oręż do olimpiady polonistycznej. Z marnym skutkiem zresztą. Ona już wtedy widziała we mnie ten potencjał, który zaczął procentować dopiero gdy wyfrunęłam spod jej skrzydeł. Na pocieszenie dostałam od niej w prezencie tę brązową księgę z dedykacją „ Agnieszko! Wiele sukcesów zaczynało się od porażki. Dlatego uszy do góry! Jestem z Ciebie dumna. Janka. Styczeń 1991.” Stało się to moim życiowym motto i siłą napędową, która jak perpetuum mobile działa do tej pory. To, co zostało mi z lekcji u Janeczki nazywam powikłaniami. Infekcja wdarła się do serca i umysłu i ma swoje konsekwencje do dzisiejszego dnia.

Przez całą szkołę wspierała mnie też moja kumpela. Wsparcie polegało na wyciąganiu mnie z tarapatów i ukrywaniu się ze mną w zaroślach nad stawem. To znaczyło dla mnie więcej niż jakiekolwiek słowa. Bułki, którymi karmiłyśmy kaczki i statki naszych zeszytów od matmy, stały się symbolem naszej przyjaźni. Nauczyłam się milczeć nad stawem. Nie trzeba było wielu słów, żeby się rozumieć. W swoich twarzach odnajdowałyśmy odpowiedzi na każde pytanie. Zaufanie wypłacałyśmy sobie w transzach, nigdy jednak nie musząc rozliczać ich szczegółowo. Podstawą tej trwającej do dziś relacji było „ nie wpier...anie się” i wolność, która pozwalała nam odchodzić od siebie i wracać jak do własnego domu. Relację tą nazwałyśmy przyjaźnią, ale tak ją tylko nazwałyśmy, bo nie znalazłyśmy słowa, które najlepiej oddałoby to, co nas łączyło. Mogłybyśmy być syjamskimi bliźniaczkami, tak wiele nas spajało i równie wiele dzieliło, ale w kontekście tej wolności, którą sobie dawałyśmy, różnice nie miały większego znaczenia.

Zakończyłam szkołę śpiewająco. Dosłownie i w przenośni. Ostatniego dnia dałam na sali gimnastycznej koncert poezji śpiewanej, wyrzucając z siebie wszystkie tęsknoty i żale. Popłynęły po kątach, odbiły się od ścian rezonansując ulgą w korytarzach. To był wielki dzień, specjalnie na tą uroczystość założyłam skórzaną spódniczkę i białą bluzkę. Warto było to zrobić nawet, jeżeli to obnażyło krzywizny moich cienkich jak szczypior nóg. Janeczka pożegnała mnie szklistymi oczami. Wiedziałam, że mi nie odpuści, nie podaruje mi porzuconych marzeń o szkole plastycznej i będzie mnie nadzorować po moim odejściu. Tak było, długo jeszcze miała na mnie oko, dopóki nie uznała, że sobie poradzę.

Grypa zakończyła się zachłyśnięciem nową rzeczywistością, jak zmartwychwstaniem. Komplikacje pogrypowe wpłynęły znacząco na stan mojego zdrowia. Nieuleczalność moich chorób zawdzięczam tym, którzy siedzieli przy moim łóżku podczas największej gorączki. Ale ja się z tego leczyć nie zamierzam.

Sztab wojsk pancernych

wojna. w telewizji wojna w kolejce pod kioskiem wojna w kościele wojna na przystanku wojna mam zimne ręce, zimne serce patrzę pod nogi wojna...