Moją
szkołę trzeba było przetrwać. Każdy miał na to inny sposób. W
naszym liczącym 2,5 tysiąca mieszkańców miasteczku pomysłów na
to, było co najmniej tyle, ilu mieszkańców.
Nienawidziłam tej szkoły, ale i nie mogłam bez niej żyć. Może dlatego, że droga do niej prowadziła pod górkę, przez rzekę, stawy i park, a to przypominało jako żywo znane z powieści fantasy wyprawy. Nie obywało się bez przygód po drodze. Każdy, kto przemierzał codziennie ten trakt mógłby napisać oddzielny rozdział takiej powieści a czytelnik odnalazłby tam wyprawy po smocze skarby poprzez podziemia, bagna i puszcze. Przystankiem na tej drodze był most na rzece. Nie raz zatrzymywałam się tam dla złapania oddechu i nie raz z tego mostu zawracałam jak z przygranicznej odprawy celnej. Z mostu trzeba było splunąć do wątpliwej czystości toni rzeczki, inaczej czekał cię pech. Więc pluli ci, co umieli to robić i ci, którzy tradycyjnie opluwali sobie brody. Spluwanie do Rudni mogłoby się stać miejscowym sportem, gdyby nie piłka nożna, a raczej jej wierni fani, którzy postanowili spluwać na kibiców drużyny przeciwnej zamiast do rzeczki.
Nienawidziłam tej szkoły, ale i nie mogłam bez niej żyć. Może dlatego, że droga do niej prowadziła pod górkę, przez rzekę, stawy i park, a to przypominało jako żywo znane z powieści fantasy wyprawy. Nie obywało się bez przygód po drodze. Każdy, kto przemierzał codziennie ten trakt mógłby napisać oddzielny rozdział takiej powieści a czytelnik odnalazłby tam wyprawy po smocze skarby poprzez podziemia, bagna i puszcze. Przystankiem na tej drodze był most na rzece. Nie raz zatrzymywałam się tam dla złapania oddechu i nie raz z tego mostu zawracałam jak z przygranicznej odprawy celnej. Z mostu trzeba było splunąć do wątpliwej czystości toni rzeczki, inaczej czekał cię pech. Więc pluli ci, co umieli to robić i ci, którzy tradycyjnie opluwali sobie brody. Spluwanie do Rudni mogłoby się stać miejscowym sportem, gdyby nie piłka nożna, a raczej jej wierni fani, którzy postanowili spluwać na kibiców drużyny przeciwnej zamiast do rzeczki.
Szkoła
schowana była w parku. Żeby do niej dotrzeć wiosną, trzeba było
kryć się przed atakiem gawronów z góry. Przypominało to
powstańcze bieganiny między barykadami. Ataki z powietrza często
trafiały w wyznaczony cel. Ranni przychodziliśmy ze spuszczonymi
głowami do niewoli wydartych paznokciami ławek i tortur za małych
na naszą wyobraźnię krzesełek. Ławki zapełniały się wtedy
słownictwem, jakiego na próżno szukać było w słownikach.
Pierwsze „poetyckie” zwroty określające ból życia i
fizjologię naszych niedoskonałych jeszcze ciał, czerpaliśmy z
tego ławkowego zdroju, żeby ugasić pragnienie i niedosyt
pozostawiony po lekturach szkolnych.
Ciemne
korytarze naszej "budy" kryły tęsknoty, pierwsze miłości
i ataki zawsze uzasadnionej agresji. Nad tym wszystkim czuwała
woźna. Ważniejsza od dyrektora i bardziej od niego poważana. Z
pękiem kluczy od szatni, jak święty Piotr otwierała nam drogę do
raju wolności po zajęciach. Zawsze wiedziała gdzie jest teraz
Rafałek i kogo w toalecie zatrzasnęli bliźniacy. Podejrzewam, że
miała wgląd do naszych dzienników, bo zawsze wiedziała, kogo
pogonić do odpisywania lekcji na szkolnym parapecie. Woźna miała
władzę, czasami dawała nam jej zakosztować pozwalając wcisnąć
guzik w ścianie, który w niezwykły sposób dawał kontrolę nad
upływającymi godzinami.
Szkoła
była dla mnie jak grypa. Przechodziłam ją lekko, ale z
powikłaniami. Lekarstwo na nią znalazłam w 5 klasie, zaklejając
wszystkie szkolne gazetki własnoręcznie wykonanymi rysunkami. Nie
było to lekarstwo dla mnie, leczyłam innych. Uzdrawiająca moc
uśmiechu, który budziły moje rysunki szczególnie te w sali
chemicznej, sprawiła, że poczułam jak wielką moc ma „sztuka”.
Lekiem na moją osobistą chorobę stała się Janka. Nieduża
pachnąca tytoniem nauczycielka od polskiego. Pamiętam jak pierwszy
raz przyszła do naszej klasy i odkładając z namaszczeniem dziwną
brązową księgę, radiowym głosem zapytała: „Lubicie poezję?”
Wszystkie nosy sięgnęły blatów. Ja próbowałam odszyfrować, co
to za księga czarowna spoczęła z taką czcią na belfrowskim
biurku. Dostrzegła moje zainteresowanie. Z uśmiechem powiedziała:
„Dobrze, że chociaż tak ciekawi.” Po dwóch latach musztrowania
mnie gramatyką i wyłuskiwania spod skorupy tego, co najlepsze,
Janeczka wystawiła mnie, jako swój oręż do olimpiady
polonistycznej. Z marnym skutkiem zresztą. Ona już wtedy widziała
we mnie ten potencjał, który zaczął procentować dopiero gdy
wyfrunęłam spod jej skrzydeł. Na pocieszenie dostałam od niej w
prezencie tę brązową księgę z dedykacją „ Agnieszko! Wiele
sukcesów zaczynało się od porażki. Dlatego uszy do góry! Jestem
z Ciebie dumna. Janka. Styczeń 1991.” Stało się to moim życiowym
motto i siłą napędową, która jak perpetuum mobile działa do tej
pory. To, co zostało mi z lekcji u Janeczki nazywam powikłaniami.
Infekcja wdarła się do serca i umysłu i ma swoje konsekwencje do
dzisiejszego dnia.
Przez
całą szkołę wspierała mnie też moja kumpela. Wsparcie polegało
na wyciąganiu mnie z tarapatów i ukrywaniu się ze mną w zaroślach
nad stawem. To znaczyło dla mnie więcej niż jakiekolwiek słowa.
Bułki, którymi karmiłyśmy kaczki i statki naszych zeszytów od
matmy, stały się symbolem naszej przyjaźni. Nauczyłam się
milczeć nad stawem. Nie trzeba było wielu słów, żeby się
rozumieć. W swoich twarzach odnajdowałyśmy odpowiedzi na każde
pytanie. Zaufanie wypłacałyśmy sobie w transzach, nigdy jednak nie
musząc rozliczać ich szczegółowo. Podstawą tej trwającej do
dziś relacji było „ nie wpier...anie się” i wolność, która
pozwalała nam odchodzić od siebie i wracać jak do własnego domu.
Relację tą nazwałyśmy przyjaźnią, ale tak ją tylko nazwałyśmy,
bo nie znalazłyśmy słowa, które najlepiej oddałoby to, co nas
łączyło. Mogłybyśmy być syjamskimi bliźniaczkami, tak wiele
nas spajało i równie wiele dzieliło, ale w kontekście tej
wolności, którą sobie dawałyśmy, różnice nie miały większego
znaczenia.
Zakończyłam
szkołę śpiewająco. Dosłownie i w przenośni. Ostatniego dnia
dałam na sali gimnastycznej koncert poezji śpiewanej, wyrzucając z
siebie wszystkie tęsknoty i żale. Popłynęły po kątach, odbiły
się od ścian rezonansując ulgą w korytarzach. To był wielki
dzień, specjalnie na tą uroczystość założyłam skórzaną
spódniczkę i białą bluzkę. Warto było to zrobić nawet, jeżeli
to obnażyło krzywizny moich cienkich jak szczypior nóg. Janeczka
pożegnała mnie szklistymi oczami. Wiedziałam, że mi nie odpuści,
nie podaruje mi porzuconych marzeń o szkole plastycznej i będzie
mnie nadzorować po moim odejściu. Tak było, długo jeszcze miała
na mnie oko, dopóki nie uznała, że sobie poradzę.
Grypa
zakończyła się zachłyśnięciem nową rzeczywistością, jak
zmartwychwstaniem. Komplikacje pogrypowe wpłynęły znacząco na
stan mojego zdrowia. Nieuleczalność moich chorób zawdzięczam tym,
którzy siedzieli przy moim łóżku podczas największej gorączki.
Ale ja się z tego leczyć nie zamierzam.