Znowu jest mokry, dławiący
poranek. Przez lekko uchylone okno wpada piosenka wilgi współgrająca z
szczękiem ściennego zegara. Z balkonu widzę wieże kościoła rozdrapujące sukno
nisko płynących chmur, nie wierzę od dawna w te strzeliste bastiony, choć
wierzę w boże chmury co się na nich rozpruwają i opłakują człowieczy los,
zostawiony samopas dla kochanki mamony. Wierzę w gołębie, które co roku próbują
uwić sobie gniazda w dzwonnicy i srają na wszystko co święte, bo Bóg je do tego
stworzył. Wierzę w kasztanowce, uwikłane w maju w cuda jakich doświadczają
maturzyści i pierwszokomunijne dzieci ustawione do zdjęć. Moja wiara płytka i
prosta, jak na prostaczkę przystało.
Moje miasteczko o świcie śpi. Nie
śpią tylko tasiemce oblepionych ledami ciężarówek przepełzające przez jelita
Białostockiej i Bielskiej. Ciężarówki w moim mieście to choroba, robaczyca
wysysająca z mieszkańców zdrowy sen i energię, słyszę je o poranku nawet tu, w
moim domu, oddalonym od centrum o dobre półtora kilometra, a przecież to tylko
szum, może słabszy niż szum deszczu. Dla mieszkających bliżej Rynku to nie
szum, to chaos, powtarzająca się co chwila detonacja. Podobno w czasie wojny
ludzie też się przyzwyczaili do hałasu wybuchających bomb i samolotów. Moja mama
do dziś boi się samolotów i wspomina lalkę, której bomba oderwała głowę. Żyć
można w takim zgiełku, ale co to za życie? Jak z oderwaną głową.
Rano Zabłudów ma swój rytuał.
Dzwony na anioł pański i pobudka. Zaczynają się pierwsze wizyty w sklepie
niewyspanych albo zmęczonych nocą klientów. Pierwsze pety lądują na granitach
rynku, pierwsze piwo z syknięciem węża koi wysuszony przełyk. Pet, puszka,
puszka, pet… w trawnik przy pawilonie. Ktoś tu potem posprząta, za to mu płacą
– wiara… że można wszystko, bo ktoś inny musi.
Zaczyna się ruch, jednostajnie
przyśpieszony. Samochód, rower, bezpański pies… Po szóstej wszystko nabiera
tempa. Do siódmej jest nerwowo. Zapełniają się parkingi pod gminą, urzędnicy z
teczkami biegną po śniadanie, łapiąc w biegu nozdrzami aromat wilgotnego bzu.
Za chwilę na schodach urzędu rozlegnie się klekotanie obcasów, uzmysławiam
sobie, że to w rytmie samby i moja wyobraźnie nie może się oprzeć, rojeniu
sobie obrazów urzędniczek w piórach ledwie zakrywających… nie… a sio! Leci
Burmistrz do roboty. Poprawianie krawatów. Uśmiech. Dzień dobry. Trzask
zamykanych drzwi. Kaaawaaaa…
Na pierwszy
plan wychodzi pan dbający o wizerunek Rynku. Uśmiech, polewaczka, miotła
czasami taczka. Uwielbiam tego człowieka o poranku. Poprawia mi humor. Robi swoje
od lat i zawsze tak samo. Jedyna stała w miasteczku, bez której nie wyobrażam
sobie poranka. „Dzień dobry Pani” – uśmiech, nic więcej, wystarczy, żeby jakoś
przetrwać dzień. Reszta nie jest ważna. Papiery, stempelki, podpisy, decyzje…
nic nie warte bez spotkania „człowieka” z „człowiekiem” i przypieczętowania
uśmiechem i miłym słowem.
Lecę, lecę… wpadam w rytm
miasteczka: sklep, śniadanie, praca, kawa… spoglądam na Rynek i pana z
polewaczką i myślę sobie: „Tak- lubię to, mimo wszystko…”