Wszystkie prawa zastrzeżone. Wiersze nie mogą być wykorzystywane i powielane bez zgody autora.
(Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z późn. zm.)

niedziela, 24 maja 2015

Zabłudów... mimo wszystko.



     Znowu jest mokry, dławiący poranek. Przez lekko uchylone okno wpada piosenka wilgi współgrająca z szczękiem ściennego zegara. Z balkonu widzę wieże kościoła rozdrapujące sukno nisko płynących chmur, nie wierzę od dawna w te strzeliste bastiony, choć wierzę w boże chmury co się na nich rozpruwają i opłakują człowieczy los, zostawiony samopas dla kochanki mamony. Wierzę w gołębie, które co roku próbują uwić sobie gniazda w dzwonnicy i srają na wszystko co święte, bo Bóg je do tego stworzył. Wierzę w kasztanowce, uwikłane w maju w cuda jakich doświadczają maturzyści i pierwszokomunijne dzieci ustawione do zdjęć. Moja wiara płytka i prosta, jak na prostaczkę przystało.
     Moje miasteczko o świcie śpi. Nie śpią tylko tasiemce oblepionych ledami ciężarówek przepełzające przez jelita Białostockiej i Bielskiej. Ciężarówki w moim mieście to choroba, robaczyca wysysająca z mieszkańców zdrowy sen i energię, słyszę je o poranku nawet tu, w moim domu, oddalonym od centrum o dobre półtora kilometra, a przecież to tylko szum, może słabszy niż szum deszczu. Dla mieszkających bliżej Rynku to nie szum, to chaos, powtarzająca się co chwila detonacja. Podobno w czasie wojny ludzie też się przyzwyczaili do hałasu wybuchających bomb i samolotów. Moja mama do dziś boi się samolotów i wspomina lalkę, której bomba oderwała głowę. Żyć można w takim zgiełku, ale co to za życie? Jak z oderwaną głową.
     Rano Zabłudów ma swój rytuał. Dzwony na anioł pański i pobudka. Zaczynają się pierwsze wizyty w sklepie niewyspanych albo zmęczonych nocą klientów. Pierwsze pety lądują na granitach rynku, pierwsze piwo z syknięciem węża koi wysuszony przełyk. Pet, puszka, puszka, pet… w trawnik przy pawilonie. Ktoś tu potem posprząta, za to mu płacą – wiara… że można wszystko, bo ktoś inny musi.
     Zaczyna się ruch, jednostajnie przyśpieszony. Samochód, rower, bezpański pies… Po szóstej wszystko nabiera tempa. Do siódmej jest nerwowo. Zapełniają się parkingi pod gminą, urzędnicy z teczkami biegną po śniadanie, łapiąc w biegu nozdrzami aromat wilgotnego bzu. Za chwilę na schodach urzędu rozlegnie się klekotanie obcasów, uzmysławiam sobie, że to w rytmie samby i moja wyobraźnie nie może się oprzeć, rojeniu sobie obrazów urzędniczek w piórach ledwie zakrywających… nie… a sio! Leci Burmistrz do roboty. Poprawianie krawatów. Uśmiech. Dzień dobry. Trzask zamykanych drzwi. Kaaawaaaa…  
     Na pierwszy plan wychodzi pan dbający o wizerunek Rynku. Uśmiech, polewaczka, miotła czasami taczka. Uwielbiam tego człowieka o poranku. Poprawia mi humor. Robi swoje od lat i zawsze tak samo. Jedyna stała w miasteczku, bez której nie wyobrażam sobie poranka. „Dzień dobry Pani” – uśmiech, nic więcej, wystarczy, żeby jakoś przetrwać dzień. Reszta nie jest ważna. Papiery, stempelki, podpisy, decyzje… nic nie warte bez spotkania „człowieka” z „człowiekiem” i przypieczętowania uśmiechem i miłym słowem.
     Lecę, lecę… wpadam w rytm miasteczka: sklep, śniadanie, praca, kawa… spoglądam na Rynek i pana z polewaczką i myślę sobie: „Tak- lubię to, mimo wszystko…”


Sztab wojsk pancernych

wojna. w telewizji wojna w kolejce pod kioskiem wojna w kościele wojna na przystanku wojna mam zimne ręce, zimne serce patrzę pod nogi wojna...