Jeden z uwielbianych przeze mnie
pisarzy współczesnych - Andrzej Stasiuk, który gościł w Białymstoku, napisał o
pewnym miasteczku „No więc Dukla. Dziwne miasteczko, z
którego nie ma już dokąd pojechać[…] diabeł powtarza jak litanię swoje
„dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza (…)” Dukla była zawsze dla Stasiuka pewnym końcem
świata, ale końcem, który był jednocześnie początkiem dla pewnych wydarzeń,
końcem, na którym ścierał się świat rzeczywisty, z metafizycznym.
Dla mnie takim końcem świata jest
Zabłudów. Mówiło się kiedyś, że za Zabłudowem „zawracają wrony” albo „psy
szczekają dupami”. Zawsze jednak bawiły mnie te określenia i traktowałam je jak
część miejscowego folkloru na równi z określeniem „Zabłudów miasto cudów”.
Może na starość stałam się
nadwrażliwa, a może bardziej upierdliwa i czepialska, ale nie potrafię się
zdystansować do tych określeń teraz. Zwłaszcza kiedy próbuję aktywnie włączać
się do życia miasteczka i kiedy widzę, że mimo wszystko wciąż jesteśmy w tej
przysłowiowej „czarnej dupie”. Jako humanistka z zamiłowania, usiłowałam sobie
wytłumaczyć wszystko co się dzieje, za pomocą filozofii, rozbierać przyczyny i
skutki utknięcia w dziurze, na czynniki pierwsze, szukać przyczyn w człowieku,
jego wadach, przyzwyczajeniach, stosunku do świata, lenistwie. Jednak filozofia
to za mało, i szkoda tylko, że to do mnie dotarło przy okazji wystawy
fotografii Andrzeja Górskiego w Miejskim Ośrodku Animacji Kultury w Zabłudowie.