Na strychu miałam swoje miejsce. Na stercie obdartych z
niewinności książek. Siadałam tam cichutko jak mysz i paliłam pierwsze
papierosy pochłaniając łapczywie dym i wersy Platona. Ukrywałam
tam listy od niego, pełne opowieści z Knyszyńskiej Puszczy i zapełnione
dzikimi rysunkami obrazującymi jego pokręcony charakter. Te listy,
Platon i papierosy umożliwiały mi przetrwanie pierwszych lat w liceum.
Poznaliśmy się na dyskotece, ale to nie on poprosił mnie do
tańca. Jego przyjaciel Jarek wziął na siebie ciężar ewentualnej porażki.
Podobno to była miłość od pierwszego wejrzenia. Uśmiecham się dziś na
myśl, że tak właśnie było.
Jaś był niskim niepozornym chłopcem,
zauroczonym Tolkienem i kolekcjonującym „Fantastykę” i nieziemsko
zakochanym w moich dłoniach, które namiętnie rozrysowywał na wszelkie
możliwe sposoby. Można by powiedzieć, że anatomii moich rąk nauczył się
perfekcyjne i jak nikt potrafił ołówkiem oddać ich wszystkie
niedoskonałości, łącznie z ich przeraźliwym chłodem.
Z
Jasiem łączyła mnie niejedna pasja. Niejednokrotnie siadaliśmy razem
przy jego wydłubanej cyrklem kreślarskiej desce i tworzyliśmy wspólne
marzenia. Marzenia których zazdrościł nam nawet jego kudłaty pies,
wciskający się pomiędzy nas przy każdej nieśmiałej próbie zbliżenia.
Projektowaliśmy
nasz wspólny dom, nasze dzieci, schody po których miał mnie wnieść w
dniu ślubu. Zapomnieliśmy tylko zaprojektować naszych rozłąk, które
zdarzały się okresowo i po których wracaliśmy do siebie jak wygłodniałe
wilki. Wracaliśmy tak do siebie wielokrotnie, nawet po kilku latach
samotności. Łączył nas zawsze zabłudowski przystanek, na którym się
łapaliśmy niemal w biegu i który nas znowu rozdzielał. Jaś po jakimś
czasie zaczął nawet podpisywać swoje listy „Kolega Autobus”. Jeżdżenie
do Zabłudowa autobusem na gapę Jaś zawsze uznawał za najbardziej
romantyczną rzecz jaką kiedykolwiek robił dla kobiety. Dla mnie szczytem
romantyzmu były róże, których całe naręcze ujrzałam kiedyś przed
drzwiami po jednej z kłótni, róż wyrwanych z korzeniami sprzed urzędu
miejskiego w jego miejscowości. Nie ulega wątpliwości że Jaś kochał mnie
na zabój. Żeby mi to udowodnić, wybrał się raz do mnie piechotą w
podartych trampkach, osiemnaście kilometrów marszu w deszczu nauczyły go
pokory i zahartowały na wiele lat do znoszenia moich fochów. Dla Jasia
zawsze „pachniałam mlekiem” co uznawałam za największy komplement.
Najpiękniejsze chwile dała nam wspólna wyprawa na wieś. Bawiło nas
poranne wyganianie krów na pole i sianokosy w gronie jego bardzo licznej
rodzinki. Wieczory spędzaliśmy w milczeniu opatuleni we własne ciała.
Starałam się wymykać z tych objęć do sadu za domem, Jaś ze zrozumieniem
dla mojej weny czekał na moje powroty ze szklanką herbaty.
Realizowaliśmy swoje emocjonalne potrzeby, on potrzebę kobiecego ciepła,
z którą borykał się od straty matki, ja potrzebę akceptacji mężczyzny,
którą miałam od wyjazdu ojca. Jeszcze wtedy to nam wystarczało do bycia
razem.
Przyjechałam z tej wyprawy z zeszycikiem zapełnionym
wierszami o jabłkach, Jaś przywiózł zakwasy i czysty umysł, który w
szybkim czasie zapełnił się myślami o ślubie. Wiedziałam o czym myśli
kiedy siedzi w akademiku nad pracą dyplomową. Zaglądałam do niego coraz
rzadziej. Wpadałam na krótki rekonesans, na posłuchanie Bacha, na
wypowiedzenie krótkiego „nie”, którego nie mogłam z siebie wydusić w
obliczu jego ciepłego wzroku. Wychodziłam zawsze w poczuciu winy. Znowu
były przystanki i autobusy, które pozwalały przemyśleć wiele spraw.
Boże Narodzenie pewnego roku spadło na mnie zaręczynowym
pierścionkiem. Czerwone pudełeczko i drżący głos Jasia, przekonały mnie
do podjęcia decyzji. Pierścionek był śliczny ale za duży, co wzięłam za
zły omen. Jaś kupił ten pierścionek za wszystkie swoje oszczędności,
kosztem ubrania, w którym miał bronić swojej pracy magisterskiej i
kosztem marzeń o nowej kreślarskiej desce, tym bardziej mnie to
uwierało. W obliczu nieuchronnego ślubu, zaczęłam czujniej spoglądać na
zachowania Jasia. Okazało się, że Jaś nie jest wcale taki idealny. Jego
słabości, które ciężko mi było znieść, stały się ogromną przeszkodą w
realizacji wspólnych planów. Ciężar ten pociągnął mnie w dół na pewnym
weselu nad Biebrzą. Zostałam sama, w obliczu całej jego rodziny
pytającej: „Kiedy?”. Uciekłam, od pytań,odpowiedzi i miłości mojego
życia. Powiedziałam „nie” na kilka miesięcy przed ślubem, pierścionek
potoczył się po rondzie Lussy, jak urwane koło od samochodu. Pierwszy
raz w życiu podjęłam słuszną decyzję i w pełni świadomą. Nie składałam
wyjaśnień. Wyjaśnienia Jaś znalazł sam, po 20 latach - na odwyku.