Ostatnio gdzieś wyczytałam, że człowiek jest
najzdrowszy na ciele i umyśle gdy żyje w harmonii z naturą, gdy jego decyzje,
działania podporządkowane są porom roku, obiegowi słońca na horyzoncie i
wpływowi księżyca. Nic w tym nowego – pomyślałam, wszak np. funkcjonowanie
organizmu zwłaszcza kobiety opiera się na kalendarzu księżycowym.
Trudno jednak jest mi dziś zdecydować w jakim
momencie przyrodniczym się znalazłam. Wczoraj jeszcze była zima, leżało na
podwórku trochę śniegu, dziś cofnęłam się do listopada i to w najgorszej jego
formie i postaci. Jest paskudnie, bezsłonecznie, zimno, wietrznie i w dodatku
pada deszcz. Nie, nie pada, leje po prostu. A tu za chwilę już luty i ptaki
powinny się zbierać do zalotów i wzmagać śpiewy w zagajniku obok mojego domu,
koty powinny „płakać” z miłości po nocach.
Ten dysonans przyrodniczy powoduje we mnie
pewnego rodzaju rozdarcie wewnętrzne. Bo już mi się chce wyjść z domu, gdzieś w
miasto, na jakąś ławeczkę i w słońcu posiedzieć i poobserwować spacerujących
ludzi, dzieci na rowerkach, zamyślonych kierowców autobusów. Chce mi się
pośmiać z psów wyprowadzających właścicieli na spacery, chłonąć gwar podwórek,
wąchać zapach rozmarzającej po zimie ziemi i palonych cichaczem za stodołami
zeszłorocznych liści i gałęzi uciętych w sadach.
A przecież takie rzeczy to tylko wiosną. Tylko ta
pora roku daje mi możliwość obserwowania bez konieczności wdawania się w zbędne
relacje. Wszyscy są tak zaganiani, zakochani, śpieszący, że nie zwracają uwagi
na obserwatora, który doświadcza rzeczywistości jak małe dziecko na parapecie,
próbujące zlizywać z okna krople deszczu wędrujące po drugiej stronie szyby.
Chcę wiosny. Już.