Był tu
od zawsze, przynajmniej dla mnie. Wielki siermiężny gmach w samym
centrum naszego zakompleksionego miasteczka. Punkt charakterystyczny
dla wszystkich przyjezdnych i moich znajomych, którzy pytając ludzi
o współrzędne mojego miejsca zamieszkania, zawsze otrzymywali tę
samą odpowiedź: Ulica za pawilonem
Pawilon
budził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony kojarzył mi się z
zapachem chińskich gumek, które nie służyły do wycierania
ołówków a do obnoszenia się z nimi po szkole i wąchania tego
przedziwnego wywołującego ślinotok zapachu. Z drugiej strony jego
bryła budząca odrazę wśród moich przyjaciół architektów, była
jakimś nieuzasadnionym i niechcianym elementem krajobrazu mojego
miasteczka. Niechcianym, ale jednak koniecznym, bo najlepsze i
najciekawsze wydarzenia zawsze działy się wokół Pawilonu.
Kiedy
byłam małą dziewczynką, Pawilon był ucieleśnieniem moich marzeń
o karierze. Bo trzeba czytelnikowi wiedzieć, że oprócz marzeń o
stukaniu metalowym pocztowym stemplem, tak jak moja mama, myślałam
często o dorosłości spędzonej właśnie w Pawilonie, z Panią
Basią, pomiędzy półkami z szarym mydłem i proszkiem IXI (to nic,
że byłam na niego uczulona, zapach pamiętam do dziś). Nie
pamiętam innych sprzedawczyń z dawnych czasów, ale Pani Basia to
była osobowość, nie dlatego, że to mama mojej szkolnej miłości,
dlatego, że zawsze była miła, co się rzadko zdarzało w szarej
epoce późnego socrealizmu. Z tamtego okresu pamiętam jeszcze
wiecznie tłuczone witryny sklepu, nie po to by coś z niego ukraść,
ale po to, by przyjechał szklarz z Białegostoku, najbardziej
zabawny człowiek, jakiego zdarzyło się nam wyczekiwać.
Rozśmieszał wszystkie dzieciaki do łez, więc tłukliśmy
kamieniami w te szyby, z nadzieją na kolejne gościnne występy
„szklarza - komika”. Murek pod Pawilonem był zawsze miejscem
obleganym, może to z racji dobrego punktu widokowego, może z powodu
braku innego wygodnego miejsca do siedzenia ( ławki na Plantach
przeważnie były połamane, albo zajęte przez „mistrzów ciętych
ripost”). Na murku rodziły się nasze przyjaźnie i pomysły
plastyczno – liryczne, paliły się pierwsze papierosy, kradzione
były pierwsze pocałunki. W czasie komuny pojawił się tam
niewielki napis, tak szybko zamalowany olejną, że nie zdążyliśmy
go zapamiętać i przetłumaczyć na nasz język. Ważne, że się
pojawił a jeszcze ważniejsze, że kogoś wkurzył.
Minęła
komuna a Pawilon przetrwał w takim kształcie, w jakim go stworzono.
Lata dziewięćdziesiąte były dla Pawilonu szczególne. Pojawiły
się na bocznych elewacjach pierwsze nieudolne artystyczne próby
powiedzenia czegokolwiek i wyrazy buntu przeciwko władzy kościołowi
i głupocie. Kto i kiedy się tam wypisywał, wiedzieliśmy wszyscy.
Cichymi świadkami „wykroczeń” przeciwko porządkowi społecznemu
naszego miasteczka, stały się skrywane w kieszeniach paluchy,
naznaczone farbą w sprayu.
O
dziwo wraz z komuną skończyło się wybijanie witryn. Albo
wyrośliśmy z głupich pomysłów, albo żarty szklarza przestały
nas śmieszyć. We wnętrzu Pawilonu zmieniło się niewiele, poza
Panią Basią, która odeszła na emeryturę, jak dla mnie za
wcześnie i kartką trzymającą się ściany na słowo honoru,
przypominającą o śliskich schodach ( jedyny jawny wyraz troski o
klienta).
Pawilon
miał ( i nadal ma ) cudowny płaski dach, w latach
dziewięćdziesiątych przygarniał mnie i moich znajomych w noce
perseidów. Wdrapywaliśmy się tam jakimś cudem bez lęku,
rozkładaliśmy koc i gapiliśmy się w niebo w oczekiwaniu na
spadające gwiazdy. Tych nocy było kilka, rok do roku, zanim nie
wygoniła nas stamtąd policja. Rzecz jasna nikt nie śmiał nas
stamtąd ściągać siłą, po obejrzeniu gwiazd zeszliśmy z dachu
sami „dobrowolnie”, z dumnie podniesionymi w górę głowami i z
wymalowanym na twarzach poczuciem wyższości nad sparaliżowaną
lękiem wysokości zabłudowską policją.
Chcieliśmy
tam kiedyś przenieść działalność kulturalną naszego
miasteczka. „Pawilon Kulturalny” brzmiałoby zdecydowanie lepiej
niż „Pawilon Handlowy”. Porwała nas ta myśl tak bardzo, że
nawet ktoś z nas zaczął rozrysowywać projekty, co i gdzie. Pomysł
umarł wraz ze śmiercią największego zabłudowsko-białostockiego
wizjonera kulturalnego, naszej podpory, guru i przyjaciela –
Andrzeja (Boba). Razem z jego odejściem, umarła też w naszym
miasteczku kultura.
Dzisiaj
patrzę na Pawilon z nieco innej perspektywy. Pracuję naprzeciwko i
mam okazję przyglądać się temu reliktowi przeszłości
codziennie. Już mnie tak nie drażni jego bryła, pod obróbkami
blacharskimi zagnieździły się wróble, dodając szarym ociekającym
rdzą ścianom, swojskiej melodii. Z okna swojej pracy z drżeniem
wpatruję się w chyboczący się komin Pawilonu w wietrzne dni i z
rozbawieniem obserwuję unoszący się z niego czarny dym
obwieszczający (jak sobie pozwalam żartować) likwidację
jesiennych kolekcji obuwia. Piszę wiersze o płytkim oddechu tego
miejsca i naszego miasteczka.
zdj.atlaswsi.pl |