Wszystkie prawa zastrzeżone. Wiersze nie mogą być wykorzystywane i powielane bez zgody autora.
(Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z późn. zm.)

czwartek, 17 lipca 2014

Pawilon

    Był tu od zawsze, przynajmniej dla mnie. Wielki siermiężny gmach w samym centrum naszego zakompleksionego miasteczka. Punkt charakterystyczny dla wszystkich przyjezdnych i moich znajomych, którzy pytając ludzi o współrzędne mojego miejsca zamieszkania, zawsze otrzymywali tę samą odpowiedź: Ulica za pawilonem

Pawilon budził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony kojarzył mi się z zapachem chińskich gumek, które nie służyły do wycierania ołówków a do obnoszenia się z nimi po szkole i wąchania tego przedziwnego wywołującego ślinotok zapachu. Z drugiej strony jego bryła budząca odrazę wśród moich przyjaciół architektów, była jakimś nieuzasadnionym i niechcianym elementem krajobrazu mojego miasteczka. Niechcianym, ale jednak koniecznym, bo najlepsze i najciekawsze wydarzenia zawsze działy się wokół Pawilonu.

Kiedy byłam małą dziewczynką, Pawilon był ucieleśnieniem moich marzeń o karierze. Bo trzeba czytelnikowi wiedzieć, że oprócz marzeń o stukaniu metalowym pocztowym stemplem, tak jak moja mama, myślałam często o dorosłości spędzonej właśnie w Pawilonie, z Panią Basią, pomiędzy półkami z szarym mydłem i proszkiem IXI (to nic, że byłam na niego uczulona, zapach pamiętam do dziś). Nie pamiętam innych sprzedawczyń z dawnych czasów, ale Pani Basia to była osobowość, nie dlatego, że to mama mojej szkolnej miłości, dlatego, że zawsze była miła, co się rzadko zdarzało w szarej epoce późnego socrealizmu. Z tamtego okresu pamiętam jeszcze wiecznie tłuczone witryny sklepu, nie po to by coś z niego ukraść, ale po to, by przyjechał szklarz z Białegostoku, najbardziej zabawny człowiek, jakiego zdarzyło się nam wyczekiwać. Rozśmieszał wszystkie dzieciaki do łez, więc tłukliśmy kamieniami w te szyby, z nadzieją na kolejne gościnne występy „szklarza - komika”. Murek pod Pawilonem był zawsze miejscem obleganym, może to z racji dobrego punktu widokowego, może z powodu braku innego wygodnego miejsca do siedzenia ( ławki na Plantach przeważnie były połamane, albo zajęte przez „mistrzów ciętych ripost”). Na murku rodziły się nasze przyjaźnie i pomysły plastyczno – liryczne, paliły się pierwsze papierosy, kradzione były pierwsze pocałunki. W czasie komuny pojawił się tam niewielki napis, tak szybko zamalowany olejną, że nie zdążyliśmy go zapamiętać i przetłumaczyć na nasz język. Ważne, że się pojawił a jeszcze ważniejsze, że kogoś wkurzył.

Minęła komuna a Pawilon przetrwał w takim kształcie, w jakim go stworzono. Lata dziewięćdziesiąte były dla Pawilonu szczególne. Pojawiły się na bocznych elewacjach pierwsze nieudolne artystyczne próby powiedzenia czegokolwiek i wyrazy buntu przeciwko władzy kościołowi i głupocie. Kto i kiedy się tam wypisywał, wiedzieliśmy wszyscy. Cichymi świadkami „wykroczeń” przeciwko porządkowi społecznemu naszego miasteczka, stały się skrywane w kieszeniach paluchy, naznaczone farbą w sprayu.

O dziwo wraz z komuną skończyło się wybijanie witryn. Albo wyrośliśmy z głupich pomysłów, albo żarty szklarza przestały nas śmieszyć. We wnętrzu Pawilonu zmieniło się niewiele, poza Panią Basią, która odeszła na emeryturę, jak dla mnie za wcześnie i kartką trzymającą się ściany na słowo honoru, przypominającą o śliskich schodach ( jedyny jawny wyraz troski o klienta).

Pawilon miał ( i nadal ma ) cudowny płaski dach, w latach dziewięćdziesiątych przygarniał mnie i moich znajomych w noce perseidów. Wdrapywaliśmy się tam jakimś cudem bez lęku, rozkładaliśmy koc i gapiliśmy się w niebo w oczekiwaniu na spadające gwiazdy. Tych nocy było kilka, rok do roku, zanim nie wygoniła nas stamtąd policja. Rzecz jasna nikt nie śmiał nas stamtąd ściągać siłą, po obejrzeniu gwiazd zeszliśmy z dachu sami „dobrowolnie”, z dumnie podniesionymi w górę głowami i z wymalowanym na twarzach poczuciem wyższości nad sparaliżowaną lękiem wysokości zabłudowską policją.

Chcieliśmy tam kiedyś przenieść działalność kulturalną naszego miasteczka. „Pawilon Kulturalny” brzmiałoby zdecydowanie lepiej niż „Pawilon Handlowy”. Porwała nas ta myśl tak bardzo, że nawet ktoś z nas zaczął rozrysowywać projekty, co i gdzie. Pomysł umarł wraz ze śmiercią największego zabłudowsko-białostockiego wizjonera kulturalnego, naszej podpory, guru i przyjaciela – Andrzeja (Boba). Razem z jego odejściem, umarła też w naszym miasteczku kultura.

Dzisiaj patrzę na Pawilon z nieco innej perspektywy. Pracuję naprzeciwko i mam okazję przyglądać się temu reliktowi przeszłości codziennie. Już mnie tak nie drażni jego bryła, pod obróbkami blacharskimi zagnieździły się wróble, dodając szarym ociekającym rdzą ścianom, swojskiej melodii. Z okna swojej pracy z drżeniem wpatruję się w chyboczący się komin Pawilonu w wietrzne dni i z rozbawieniem obserwuję unoszący się z niego czarny dym obwieszczający (jak sobie pozwalam żartować) likwidację jesiennych kolekcji obuwia. Piszę wiersze o płytkim oddechu tego miejsca i naszego miasteczka.

zdj.atlaswsi.pl



Sztab wojsk pancernych

wojna. w telewizji wojna w kolejce pod kioskiem wojna w kościele wojna na przystanku wojna mam zimne ręce, zimne serce patrzę pod nogi wojna...