Na ekipę z
Michałowa zawsze można było liczyć. Nie mieliśmy komórek,
internetów, nie wiem nawet w jaki sposób odbywała się między
nami komunikacja. Jakoś było. Może lepiej niż dziś. Jak
chcieliśmy się zobaczyć, to się widzieliśmy. Nie było wymówek,
że nie mogę, nie chce mi się, mam robotę. Były Basy i trzeba
było się zmobilizować.
Z Michałowa
zazwyczaj jechaliśmy do Gródka stopem, wracaliśmy natomiast
różnie, czasami piechotą, czasami ktoś nas podwiózł, czasami
nocowaliśmy u zaprzyjaźnionego Romana, 20 osób w jednym
pomieszczeniu, jeden przy drugim jak śledzie w puszce. Kiedyś
wracając piechotą ( a z Gródka do Michałowa jest około 10
kilometrów) złapała nas w drodze burza. Przemokliśmy do suchej
nitki, ale to nic w porównaniu z koncertem szanty jaki daliśmy po
drodze, przy blasku błyskawic i iluminacjach na niebie. Odkryłam
wtedy nieoczekiwanie, że mój przyjaciel Kornel oprócz talentów
pirotechnicznych i sprawnego posługiwania się igłą i nitką, ma
głos jak dzwon i niewątpliwy talent śpiewaczy, a w duecie z
Czarkiem tworzą niesamowitą harmonię dźwięków.
Ochrypliśmy
po tej wyprawie, a zmokliśmy tak, że zmyło mi z głowy rudości, a
Czarka nie poznał jego własny pies. Suszyłam się potem dwa dni,
koczując w Michałowie w pokoju Czarka ubrana w jego ulubioną
kraciastą koszulę. Mama nie była zadowolona, ale lubiła Czarka
więc uniknęłam ostrej bury.
Ale miało
być o Basach. No więc impreza zawsze była dla mnie świętem.
Mimo, iż większość kapel śpiewała po białorusku, a ja z tym
językiem, mimo zamieszkiwania w wielokulturowym miasteczku, byłam i
jestem na bakier. Impreza odbywała się w miejscu nazywanym
„Uroczyskiem Boryk”. Już sama nazwa przyprawiała o dreszcz, a
co dopiero szukanie tego miejsca, nieraz po ciemku, w lesie. Do tej
pory nie wiem jak tam trafić, choć byłam tam wiele razy, no ale
mam wyjątkowy talent do gubienia się nawet w hipermarkecie.
Na
początkach Basów, kulała nieco organizacja, ale nam młodym to nie
przeszkadzało, sikaliśmy w krzakach, odpoczywaliśmy na trawie pod
sosnami, nie przeszkadzały nam decybele przekraczające normę, ani
tłum w którym można było się zgubić. Jechało się na Basy,
zobaczyć ludzi, poskakać przy ostrej muzyce, zobaczyć na scenie
znajome twarze, pokrzyczeć z innymi „żywie bielaruś”
Dziś to nie
przejdzie. Wszyscy wyrośliśmy. Mamy zmarszczki i musimy mieć
„sprzyjające okoliczności” do załatwiania fizjologicznych
potrzeb. Nie jeździmy stopem, nawet nie jeździmy własnymi autami,
bo problem z parkowaniem staje się nie do pokonania. O godzinie 22
chodzimy spać, i musimy mieć do tego łóżko z kompletem czystej
pościeli. Nocleg u Romana byłby dziś nie do przyjęcia. Pewnie też
nie przeszłaby wyprawa w deszcz.
Postarzeliśmy
się, a na Basy przyjeżdżają inni młodzi, którym nie straszne
mroki Boryku. Trochę zazdroszczę i trochę mi żal.
fot. Kresy24.pl |