Pamiętam
dokładnie dzień, kiedy pokochałam muzykę klasyczną. Było to
pamiętnego roku pańskiego 1997. Akademik przy Zwierzynieckiej. Mały
dwuosobowy pokoik moich przyjaciół, zapalonego rysownika i
przyszłego architekta Cezarego oraz wielbiciela szant i ochrony
środowiska Kornela. Było to jakoś na początku roku akademickiego,
zaraz po tym jak chłopaki powróciły do akademika po wakacjach.
Czarek wyszedł, a między Kornelem a mną zapadła wymowna cisza
(szczerze powiedziawszy chyba nie przepadał za mną, ale trudno mu się dziwić) W każdym razie siedzieliśmy tak dosyć długo, on pod swoją ścianą ze słomianką, ja pod ścianą naprzeciwko, na której dumnie wisiała okładka „Kartek” z rysunkiem Juliusza Cezara na kiblu autorstwa Cezarego K. Czarek długo nie wracał a za oknem zaczęło się ściemniać. Wtedy Kornel zrobił coś niesamowitego. Otworzył na oścież okno. Przez firanki wpadł do pokoju powiew, w którym czuć było zapach ozonu. Szła burza. I wtedy właśnie Kornel puścił z głośników Bacha... a dokładnie „Toccatę i fugę d-mol”. Patrzyliśmy przez to okno z rozdziawionymi buziami, na spektakl jakim uraczyła nas przyroda do wtóru muzyki największego organowego wirtuoza. To było coś. Znałam motyw z tego utworu z jakiejś francuskiej kreskówki a o fudze wiedziałam tylko tyle, co zobaczyłam w łazience. Ja – zagorzały zwolennik ciężkiego rocka, leżąc na „wyprofilowanym” tapczanie białostockiego akademika w towarzystwie dwumetrowego szantymena kochającego pierzaste paprotki, gapiąc się na iluminacje na jesiennym niebie, miałam w oczach łezki, a w gardle uwięzły mi słowa.
(szczerze powiedziawszy chyba nie przepadał za mną, ale trudno mu się dziwić) W każdym razie siedzieliśmy tak dosyć długo, on pod swoją ścianą ze słomianką, ja pod ścianą naprzeciwko, na której dumnie wisiała okładka „Kartek” z rysunkiem Juliusza Cezara na kiblu autorstwa Cezarego K. Czarek długo nie wracał a za oknem zaczęło się ściemniać. Wtedy Kornel zrobił coś niesamowitego. Otworzył na oścież okno. Przez firanki wpadł do pokoju powiew, w którym czuć było zapach ozonu. Szła burza. I wtedy właśnie Kornel puścił z głośników Bacha... a dokładnie „Toccatę i fugę d-mol”. Patrzyliśmy przez to okno z rozdziawionymi buziami, na spektakl jakim uraczyła nas przyroda do wtóru muzyki największego organowego wirtuoza. To było coś. Znałam motyw z tego utworu z jakiejś francuskiej kreskówki a o fudze wiedziałam tylko tyle, co zobaczyłam w łazience. Ja – zagorzały zwolennik ciężkiego rocka, leżąc na „wyprofilowanym” tapczanie białostockiego akademika w towarzystwie dwumetrowego szantymena kochającego pierzaste paprotki, gapiąc się na iluminacje na jesiennym niebie, miałam w oczach łezki, a w gardle uwięzły mi słowa.
Z całą pewnością Kornel
nie miał na celu uwrażliwienia mnie na klasykę, po prostu nie
chciał ze mną gadać i tyle. Do dnia dzisiejszego jestem mu jednak
wdzięczna za ten jawny przejaw jego stosunku do mojej osoby. Kilka dni
później kupiłam płytę z utworami J.S. Bacha.
Niedawno zaczęła się
jesień, może nie tak ładna i ciepła jak ta w 1997 roku, ale znowu
przywitała mnie Bachem. Tym razem jednak była to muzyka na żywo, i
w bardzo frywolnym stylu. Mówię tu o wystawionej w Białostockim
Teatrze Lalek sztuce „Kantata o kawie” z muzyką Jana Sebastiana
Bacha. I tu poznałam Bacha z nieco innej strony, bardziej ludzkiej,
świeckiej, niewzniosłej.
Utwory
skomponowane przez Bacha do owej „opery marionetkowej”, były
lekkie mimo iż zagrane na klawesynie, instrumentach smyczkowych i
flecie. Narrator z gracją prowadził publiczność przez kręte
ścieżki arii wyśpiewywanych przez solistów po niemiecku (
przyznam, że troszkę nawet rozumiałam i było to więcej niż
„donnerwetter” wyniesione z lekcji w ogólniaku). Niespodzianką
był dla mnie występ jednego z solistów, którego w pierwszej
chwili nie widziałam, bo zasłaniał go pan siedzący przede mną,
ale poznałam po głosie. Przemysława Kummera, bo o nim mowa, miałam
zaszczyt poznać na występie w naszym... „Klubie”. Przepiękny
bas-baryton. Jak bosko brzmi Bach wyśpiewany takim głosem. Kantata
skomponowana przez Bacha do libretta Christiana Friedricha
Henriciego ( Picander) opowiada o uzależnieniu córki pewnego
mieszczanina od kawy. Lieschen - to imię owej damy, prawie tak ładne
jak Agnieszka. Ojciec natomiast, poparzony o poranku gorącą kawą,
postanawia walczyć z jej słabością, uświadamiając córce, że
nie znajdzie kawalera, jeśli nie wyrzeknie się nałogu. Opowiastka
trochę naciągana, ale jakże widowiskowo pokazana za pomocą
marionetek. No i ten Bach... Nuty, nutki i nuteczki w ciemnościach
małej sceny BTL-u.
Mam
nadzieję, że kiedyś będziecie mogli posmakować Bacha tak samo
jak i ja i nie będziecie go kojarzyć li tylko ze śmieszną
barokową peruką. Odkryjcie w nim te same aromaty, które odkryłam
ja. Zapach ozonu po burzy i świeżo parzonej kawy.