Wszystkie prawa zastrzeżone. Wiersze nie mogą być wykorzystywane i powielane bez zgody autora.
(Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z późn. zm.)

wtorek, 30 września 2014

Co ma jesień do Bacha i fuga do kawy.

      
   

       Pamiętam dokładnie dzień, kiedy pokochałam muzykę klasyczną. Było to pamiętnego roku pańskiego 1997. Akademik przy Zwierzynieckiej. Mały dwuosobowy pokoik moich przyjaciół, zapalonego rysownika i przyszłego architekta Cezarego oraz wielbiciela szant i ochrony środowiska Kornela. Było to jakoś na początku roku akademickiego, zaraz po tym jak chłopaki powróciły do akademika po wakacjach. Czarek wyszedł, a między Kornelem a mną zapadła wymowna cisza
(szczerze powiedziawszy chyba nie przepadał za mną, ale trudno mu się dziwić) W każdym razie siedzieliśmy tak dosyć długo, on pod swoją ścianą ze słomianką, ja pod ścianą naprzeciwko, na której dumnie wisiała okładka „Kartek” z rysunkiem Juliusza Cezara na kiblu autorstwa Cezarego K. Czarek długo nie wracał a za oknem zaczęło się ściemniać. Wtedy Kornel zrobił coś niesamowitego. Otworzył na oścież okno. Przez firanki wpadł do pokoju powiew, w którym czuć było zapach ozonu. Szła burza. I wtedy właśnie Kornel puścił z głośników Bacha... a dokładnie „Toccatę i fugę d-mol”. Patrzyliśmy przez to okno z rozdziawionymi buziami, na spektakl jakim uraczyła nas przyroda do wtóru muzyki największego organowego wirtuoza. To było coś. Znałam motyw z tego utworu z jakiejś francuskiej kreskówki a o fudze wiedziałam tylko tyle, co zobaczyłam w łazience. Ja – zagorzały zwolennik ciężkiego rocka, leżąc na „wyprofilowanym” tapczanie białostockiego akademika w towarzystwie dwumetrowego szantymena kochającego pierzaste paprotki, gapiąc się na iluminacje na jesiennym niebie, miałam w oczach łezki, a w gardle uwięzły mi słowa.

     Z całą pewnością Kornel nie miał na celu uwrażliwienia mnie na klasykę, po prostu nie chciał ze mną gadać i tyle. Do dnia dzisiejszego jestem mu jednak wdzięczna za ten jawny przejaw jego stosunku do mojej osoby. Kilka dni później kupiłam płytę z utworami J.S. Bacha.

         Niedawno zaczęła się jesień, może nie tak ładna i ciepła jak ta w 1997 roku, ale znowu przywitała mnie Bachem. Tym razem jednak była to muzyka na żywo, i w bardzo frywolnym stylu. Mówię tu o wystawionej w Białostockim Teatrze Lalek sztuce „Kantata o kawie” z muzyką Jana Sebastiana Bacha. I tu poznałam Bacha z nieco innej strony, bardziej ludzkiej, świeckiej, niewzniosłej.

     Utwory skomponowane przez Bacha do owej „opery marionetkowej”, były lekkie mimo iż zagrane na klawesynie, instrumentach smyczkowych i flecie. Narrator z gracją prowadził publiczność przez kręte ścieżki arii wyśpiewywanych przez solistów po niemiecku ( przyznam, że troszkę nawet rozumiałam i było to więcej niż „donnerwetter” wyniesione z lekcji w ogólniaku). Niespodzianką był dla mnie występ jednego z solistów, którego w pierwszej chwili nie widziałam, bo zasłaniał go pan siedzący przede mną, ale poznałam po głosie. Przemysława Kummera, bo o nim mowa, miałam zaszczyt poznać na występie w naszym... „Klubie”. Przepiękny bas-baryton. Jak bosko brzmi Bach wyśpiewany takim głosem. Kantata skomponowana przez Bacha do libretta Christiana Friedricha Henriciego ( Picander) opowiada o uzależnieniu córki pewnego mieszczanina od kawy. Lieschen - to imię owej damy, prawie tak ładne jak Agnieszka. Ojciec natomiast, poparzony o poranku gorącą kawą, postanawia walczyć z jej słabością, uświadamiając córce, że nie znajdzie kawalera, jeśli nie wyrzeknie się nałogu. Opowiastka trochę naciągana, ale jakże widowiskowo pokazana za pomocą marionetek. No i ten Bach... Nuty, nutki i nuteczki w ciemnościach małej sceny BTL-u.

      Mam nadzieję, że kiedyś będziecie mogli posmakować Bacha tak samo jak i ja i nie będziecie go kojarzyć li tylko ze śmieszną barokową peruką. Odkryjcie w nim te same aromaty, które odkryłam ja. Zapach ozonu po burzy i świeżo parzonej kawy.

Sztab wojsk pancernych

wojna. w telewizji wojna w kolejce pod kioskiem wojna w kościele wojna na przystanku wojna mam zimne ręce, zimne serce patrzę pod nogi wojna...