Michał Przyborowski, autor tomiku „Planeta
małp”, sam o sobie pisze, że jest pełen sprzeczności, że nawet jak leży, to
chodzi. W konsekwencji tego chodzenia, czy dochodzenia, doszedł do wniosku, że
świata się uratować nie da, ale on postanowił mimo wszystko jednak spróbować. Czy
tą próbą jest jego tomik wierszy?
Pierwszy zachwyt nad książką, to może
być zachwyt nad świetną okładką przygotowaną przez Macieja Grochowskiego. Surowa,
groźna, ale też lekko komiksowa, świetnie skomponowana, delikatnie symboliczna,
oddaje to, co stanowi meritum książki.
Tytułowy wiersz zawiera apokaliptyczny
niemal opis poniedziałku, jako nowej jakości życia, w którym wszystko się
wywraca, traci swoje pierwotne znaczenie i przeznaczenie. Zmienia się
perspektywa, zaciera się granica między teraz i wczoraj: „teraz niebo było
większe i tańsze / mieszkania i manna gratis”. Nowe pokolenie jakie przychodzi,
chłonie wszystko tu i teraz, „nie zostawiając nic na później”. Tani
konsumpcjonizm w uosobieniu prażącej się na plaży w dzień i palącej książki w
nocy statuy wolności to odwzorowanie widzianego przez autora świata, w którym
człowiek tocząc pianę z ust staje się synonimem zamkniętego w zoo zwierzęcia.
Przekaz jest jasny. Przetacza się po nas koło czasu, które im bardziej
próbujemy zatrzymać, tym szybciej kruszy na piach stary ład. Nie ma odwrotu.
W
dalszej części tomiku, możemy przeczytać wiersze, które odzierają ze złudzeń. Czytamy,
że człowiek jest tylko zlepkiem żywiołów, chemii, miasta, korporacji i
popkultury. Szaleństwem w takim świecie jest niekasowanie biletu, nie ma tu
miejsca na wyższe uczucia „ nie można się kochać / póki nie zmienisz swojego
statusu” (na fejsie). A jednak autor ucieka, a raczej próbuje, wchodzi w inną
rolę. Sam sobie jest stwórcą, gasi księżyc, a później i tak w akcie pogodzenia się
z przegraną w nierównej walce ze światem, przesuwa na mokrej od łez trawie psią
kupę, żeby zasnąć i wstać nazajutrz jak wszyscy do pracy. Mit Prometeusza
gaśnie w zderzeniu się z twardą rzeczywistością.
W
tomiku przeżywa się rozgoryczenia i porażki, zdychają reakcje i relacje. Próby
zacieśniania jakichkolwiek międzyludzkich więzi są groteskowe i kończą się na
drewnianych odruchach, choć jakieś cząstki i tkanki wewnątrz jednak drżą. Na
nic. Tłumaczymy to sobie naukowo. Godzenie się z takim stanem rzeczy wydaje się
być na porządku dziennym. Może to wygodnictwo jak ten hamak rozpięty między
drzewami, żeby przeżyć w nim życie „bujając się” czyli poddając bezwładnie, kiedy
nic do niczego nam już nie pasuje, więc sami próbujemy się dopasować i rozmyć w
tłumie. Bo „wtedy łatwiej być, niż skończyć wiersz”. Tak gnije w dzisiejszych
czasach mit poety i poezji zaklęty niegdyś w wierszu Miłosza „Campo di Fiori”.
Tomik
Michała Przyborowskiego jest przaśny i wyjątkowo gorzki, ale chyba taki jest
świat widziany oczami młodych ludzi, których odarto ze złudzeń i czułości,
których wtłoczono w tryby i machiny korporacyjne i urzędnicze, z których
zrobiono gatunek o niskich pobudkach i zwierzęcych instynktach. Ostatni wiersz
jednak, dowodzi sprzeczności, które autor sam w sobie widzi, a które nadają tomikowi
w ostatnich słowach, cudownej miękkości i światełka nadziei, przełamującego
całą tą czarną i brutalną wizję: „zapisałem się na kartce […] skreślę, poprawię
/ jest jeszcze miejsce”.
„Planeta
Małp” Michał Przyborowski
Wydawnictwo
Black Unicorn – Jastrzębie Zdrój 2017
Dziękuję
Autorowi