Myślicie, że widzieliście
już wszystko. Budzicie się rano z myślą, że nic was już w życiu
nie zaskoczy. Pijecie poranną kawę i za chwilę biegniecie do
pracy, która z pozoru uszczęśliwia was, wasze żony, dzieci i
urzędników skarbówki. Myślicie, że w 100% decydujecie o sobie i
swoim życiu.
Jak bardzo się mylicie nawet
sobie nie uświadamiacie.
Do wczoraj miałam wrażenie,
ze jestem panią swojego losu, ale trzeba było mi obejrzeć niemy
film, żeby uświadomić sobie co nade mną wisi.
Wybraliśmy się wczoraj z
moim przyjacielem, miłośnikiem kultury wszelakiej na pokaz filmu
„Chemi bebia” ( Moja babushka) z 1929 roku w reżyserii Kote
Mikaberidze z Gruzji. Przed pokazem, o zawiłej historii gruzińskiego
kina opowiedział Zviad Dolidze, profesor filmoznawstwa na Państwowym
Uniwersytecie Teatralno-Filmowym im. Shota Rustaveli w Tbilisi w
Gruzji i pewnie opowiadałby tak do rana, gdyby nie głos z sali „
a kiedy zobaczymy ten film?” Profesor z uśmiechem na ustach
skrócił prelekcję i po polsku powiedział „Dziękuję”.
Dodatkowym atutem wczorajszego
pokazu była niewątpliwie muzyka na żywo, grana przez Jamesa
Braddella, znanego jako Funki Porcini. Brytyjczyk z niezmierną
precyzją podkładał dźwięki pod obraz wyświetlany w sali kinowej
białostockiego kina Forum, a na koniec seansu licznie zgromadzona
publiczność nagrodziła go rzęsistymi brawami i brzękiem butelek
z końca sali. Wszystkim tym, którzy przyzwyczaili się do filmów
niemych z akompaniamentem tapera, wyjaśniam: James Braddell
posługiwał się „instrumentarium” elektronicznym i to o
wyjątkowo współczesnym brzmieniu. Zaręczam, wrażenie
piorunujące.
No ale miało być o filmie. A
jest o czym pisać.
Zapewne wielu z was widziało
nieme filmy przedwojenne. Pewnie zapamiętaliście z nich tak jak i
ja, mocno przesadzone gesty, takie jak sceny ukazujące odchylanie
głów kobiet przy pocałunku, który to widok niejednego ortopedę
przyprawia o ciarki, albo panów w śmiesznych nakryciach głowy i
podkręcanymi wąsikami szybkimi, krótkimi kroczkami
przemierzających ulice. Wczorajszy film, wytrącił mnie z
przeświadczenia, ze nieme kino jest nudne.
W filmie wykorzystano techniki
filmowe, którymi do dzisiaj posługują się „wielcy” kina, a
farsz symboli i satyry przypominał mi nieco współczesne poczynania
Davida Lyncha. Reżyser zastosował mieszankę kina poklatkowego,
technikę łączenia dwóch ujęć kontynuujących tę samą akcję w
dwóch kolejnych przestrzeniach oraz animację rysunkową i
kukiełkową. Niewiarygodne jak na tamte czasy (przypominam że to
film z 1929 roku)
Reżyser Kote Mikaberidze
stworzył niesłychany obraz ówczesnych realiów, jednak zaskakuje
jego uniwersalizm i przekłada się on w zaskakujący sposób na
dzisiejszy świat wielkich korporacji.
Dodatkowym smaczkiem
przemawiającym za tym, żeby obejrzeć ten obraz, jest fakt, że
film został zakazany w Związku Radzieckim, a jego reżyser, zesłany
na ładnych parę lat na Syberię. Film opowiada o człowieku
zawikłanym w machinę przedsiębiorstwa w którym dominuje
biurokracja i wpływy, dzięki którym otrzymuje się bądź traci
stanowisko. Tytułowa babcia to osoba wpływowa dzięki której można
niemal wszystko, coś w rodzaju dzisiejszego protektora, lobbysty.
W ogromnym przedsiębiorstwie,
największe znaczenie zdają się mieć urzędnicy, którzy wytrącani
są z letargu w wyjątkowych przypadkach, ale i tak nie są w stanie
podjąć żadnych konkretnych działań przynoszących wymierne
efekty. Zamiast efektu, mnożone są podpisy na dokumentach, a
jedynym zapracowanym do granic możliwości jest posłaniec chodzący
od pokoju do pokoju i odbierający pisma zapełnione nazwiskami
kolejnych dyrektorów, księgowych, inspektorów.
Dramaty
wydarzające się w przedsiębiorstwie, takie jak śmierć urzędnika
z powodu wzgardzonej miłości, wydają się być niezauważane,
ważniejszym staje się pusty stołek, o który od razu toczy się
walka. Do prawdziwego dramatu dochodzi jednak poza przedsiębiorstwem.
Zwolniony i wyszydzony w gazecie pracownik firmy podejmuje próbę
samobójczą ( nieudaną). Potem jednak dostaje radę od managera
firmy „Znajdź Babcię”.
W końcowym rozrachunku okazuje się
jednak, że znalezienie protektora nie jest drogą do sukcesu.
Dlaczego? Proponuję obejrzeć film, bo to kino najwyższej próby,
okraszone satyrą i symbolami zrozumiałymi w wielu kulturach i na
przestrzeni wielu lat. Najlepiej obejrzyjcie ten film przy
akompaniamencie Jamesa Braddella. Polecam.
A teraz łyżka dziegciu.
Przed kinem Forum gdzie odbył się wczorajszy pokaz filmu, umiejscowiono wystawę ze zdjęciami Wiktora Wołkowa. Na niewielkiej przestrzeni przed samym wejściem do kina, na metalowych wspornikach, przypominających ogrodzenie PGR-u, wyeksponowano dzieła Mistrza. Przysięgam, chciało mi się płakać. Z szacunku do samego Pana Wiktora i jego niesamowitego talentu, wspominając ekspozycję "Siano" którą miałam okazję się delektować kilka lat temu w Muzeum Podlaskim, z premedytacją nie obejrzałam tej wystawy.