Każde
małe miasteczko ma swoje charakterystyczne miejsce, materialne,
duchowe, kulturalne. Gdzieś, gdzie człowiek - istota społeczna z
natury i stadna, może się zaczepić i z całą pewnością
stwierdzić „ja tu należę, tu mnie chcą”. Miejsce do którego
się wraca, za którym się tęskni, pamięta po wielu latach jego
zapach, atmosferę, ludzi. Miejsca przyjemnego, przyjaznego,
integrującego, z otwartymi na oścież drzwiami i ramionami.
W
moim miasteczku od strony zachodniej Rynku, funkcję integracyjną
pełni parking pod Bankiem.
Pod czujnym okiem bankowych kamer, młodzi ludzie nasycają się marzeniami o sławie telewizyjnych celebrytów. Od strony wschodniej króluje, szczególnie latem „Budka” z lodami ( najlepszymi zresztą ), za którą czasem po cichutku zagości odrobinka dobrej muzyki, tak niezauważalnie, żeby nie zbudzić psów sąsiadów i księży na plebanii. Od strony północnej Rynku, na wprost Urzędu Gminy rozpościerają się Planty. Nietykalne kulturalnie, z wychodkiem za grube pieniądze i klombem kwiatów obsikiwanych przez bezpańskie psy, ale cieszących oczy urzędniczek wyglądających przez okna. Miejsce idealne na kulturę, ale od czasów pełnego charyzmy pracownika „Kultury”- Andrzeja Mojsiejczuka, który wywrócił do góry nogami małomiasteczkowe pojmowanie „imprezy”, zupełnie niewykorzystywane w swoim potencjale.
Pod czujnym okiem bankowych kamer, młodzi ludzie nasycają się marzeniami o sławie telewizyjnych celebrytów. Od strony wschodniej króluje, szczególnie latem „Budka” z lodami ( najlepszymi zresztą ), za którą czasem po cichutku zagości odrobinka dobrej muzyki, tak niezauważalnie, żeby nie zbudzić psów sąsiadów i księży na plebanii. Od strony północnej Rynku, na wprost Urzędu Gminy rozpościerają się Planty. Nietykalne kulturalnie, z wychodkiem za grube pieniądze i klombem kwiatów obsikiwanych przez bezpańskie psy, ale cieszących oczy urzędniczek wyglądających przez okna. Miejsce idealne na kulturę, ale od czasów pełnego charyzmy pracownika „Kultury”- Andrzeja Mojsiejczuka, który wywrócił do góry nogami małomiasteczkowe pojmowanie „imprezy”, zupełnie niewykorzystywane w swoim potencjale.
Tutejsza „kultura” mieści
się w południowej części Rynku, w wilgotnych piwnicach Urzędu
Miasta. Czeka w grobowcu na zmartwychwstanie. Przypomina mi to
ewangeliczną postać Łazarza. Owiniętego szczelnie w gałgany,
śpiącego wiecznym snem, którego ktoś o „światłym” umyśle
musi w końcu wskrzesić, ktoś taki jak wspomniany wcześniej
Andrzej. Ale najpierw trzeba odsunąć z grobu głazy. A głazy są
nie do ruszenia. Dziś może bardziej niż kiedykolwiek w historii
miasteczka, bo nawet w czasach głębokiej komuny w „Klubie”
można było się odnaleźć. Teraz można tam odnaleźć dzieci i
emerytów. Dla młodych ludzi kultury w „kulturze” już nie ma.
Raz
do roku zabłudowska kultura wytacza się do ludzi z ciasnych piwnic,
zapewniając gawiedzi spragnionej igrzysk wątpliwej jakości
atrakcje, silnie podlane cienkim piwem. Cały dzień popisów
miejscowych zespołów folklorystycznych, przy których głupio nawet
młodym gniewnym zagrać coś innego niż „Szła dzieweczka”,
zwieńczony występem tak zwanej „gwiazdy”, a raczej „psiej
gwiazdy” w fazie schyłku, wypalenia. Czasem zdarzy się jakaś
perełka, mimo kiepskiego nagłośnienia i kiepskiej akustyki
Zamkowego Parku, zagra coś, co poniesie się daleko przez rzeczkę w
stronę opuszczonego i wyludnionego Rynku. Wyrwie z serc młodych
ludzi tęsknoty, wykrzesze iskierki, które potem szybko gasną w
Rudni zanim wszyscy dojdą z nimi do domów.
Przychodzę czasem popatrzeć na
ten cyrk, na świąteczne garsonki pań z zabłudowskich elit, obcasy
grzęznące w świeżo skoszonej trawie parku, na młodych ludzi
gaszących pragnienie światowego powiewu złotym sikaczem w
plastikowym kubku. Zazwyczaj siadam gdzieś na uboczu i jedyne co
mnie wtedy cieszy, to baloniki na hel bezpowrotnie wyrwane przez
wiatr z rączek nieuważnych dzieci. Patrzę z rozżaleniem na moich
znajomych, wybitnie uzdolnionych, o których nikt tutaj nie wie i o
których nikt się nie upomina, bo tutejsza „Kultura” ich nie
chce, choć w Polsce i poza jej granicami opowiada się o nich
legendy.
A
mogłoby być tak pięknie, jak za pierwszym razem, kiedy geometrię
Rynku wypełniał tłum, a ruch na ulicach podporządkowany był
ulicznym kuglarzom, ziejącym ogniem. W naszych oczach też płonął
wtedy ogień, a Planty zapełniały się naszymi rozmowami, naszą
muzyką, i życzliwym „HA, HA!!!” najlepszego pod słońcem
animatora kultury „Boba”, który się nie bał wyjść z kulturą
do młodych i nie bał się tej kultury szukać w miasteczku między
ludźmi.